poniedziałek, 12 marca 2012

Wiara przenosi góry

(oryginalnie napisany w 2002 roku)


1.
Tego dnia było bardzo gorąco, nawet drzewa w gajach oliwnych nie dawały cienia, który mógłby przynieść ukojenie w tak upalny dzień. W miasteczku o tej porze nie było żywego ducha, zazwyczaj z powodu upału, dzisiaj jednak wszyscy tłoczyli się wokół jednego domu. Podobno ten słynny nauczyciel Jezus z Nazaretu o którym mówią że uzdrawia chorych i wypędza złe duchy jest w środku i naucza Tory. Wieść o cudach jakie czynił dotarła aż tutaj, później pojawił się i on sam. No i się zaczęło - uzdrowiona matka handlarza wełny, uzdrowiony ślepiec, dwóch chromych, i stary poczciwy Etan, po tylu latach w końcu pożegnał się ze swym reumatyzmem. Później było wielu innych.
Maruch stojąc przed wielkim tłumem zgromadzonym wokół domu mistrza myślał o swoim sparaliżowanym bracie. Dawniej postrach okolicy, znany ze swej odwagi. Wiele zabawnych zdarzeń z ich dzieciństwa i młodości przychodziło Maruchowi znowu na myśl. Dawniej mieli wielkie plany, chcieli razem zawojować świat. Jednak dobre czasy minęły. Jego ukochany brat, towarzysz młodzieńczych przygód i partner jego marzeń zszedł na złą drogę. Teraz leżał nieruchomo przykuty do swego łoża. Od kiedy umarli ich rodzice opiekował się nim najpierw samotnie, a później wraz ze swoją żoną Miriam.  Gdyby tylko można było dostać się jakoś do tego Mistrza, ach ile by dał gdyby jego brat mógł zostać uzdrowiony. Nagle 
na skraju tłumu dostrzegł swojego kuzyna a w głowie zaświtała mu szalona myśl,  „Zrobię wszystko aby dostać się tam do środka.” Powiedział do siebie i ruszył w jego kierunku. 
● ● ●
Jezus siedział w zatłoczonym pomieszczeniu i nauczał na temat Ojca. Kochał to robić, kochał mówić zwłaszcza o Ojcu, o Jego miłości, o Jego trosce, której sam tak bardzo doświadczał. Widział tych wszystkich cennych ludzi, widział że są jak owce bez pasterza. Był gotów dać im wszystko co miał, tak samo jak Ojciec którego znał tak dobrze jak nikt inny. Był gotów oddać im samego siebie, w tym celu zresztą się narodził, właśnie po to przyszedł „do swojej własności.” Gotów był zaoferować im wszystko, czego potrzebują – sam jednak oczekiwał tylko jednego..., tylko jednego...
Na twarzach słuchających malowały się różne uczucia, na niektórych niedowierzania, na innych zaciekawienia, niektórzy wręcz pochłaniali każde jego słowo. Jezus gdy spoglądał na ich twarze ciągle szukał tego jednego
Nagle za jego plecami nastąpiło jakieś dziwne poruszenie. Krzyki i hałas zakłóciły jego słowa. Czyżby budynek się walił? Z otworu, który służył do wchodzenia na dach, zaczęły sypać się deski i słoma. Później pojawił się jakiś człowiek wchodzący przez dach. Maruch, z nim ktoś jeszcze – jego kuzyn,  dwóch towarzyszy i piąty przywiązany do noszy. Ten się nie ruszał, jak gdyby był sparaliżowany. W pomieszczeniu wypełnionym po brzegi, nie było już za bardzo miejsca dla nowych gości, to też od razu powstało zamieszanie z powodu intruzów. 
„Wyrzucić ich stąd” krzyczeli jeden przez drugiego „Nie widzicie że nie ma tu dla was miejsca!” 
Jezus wstał i gestem ręki nakazał im się uciszyć. Jest. Miał w końcu to na co czekał!
Podszedł do nowo przybyłych.
Maruch w tym samym momencie spoglądając na Jezusa spytał „Mistrzu czy zechcesz uzdrowić mojego brata?”
Mistrz ukląkł przy chorym i spojrzał się prosto w jego oczy. W tym momencie poznał całą jego szaloną przeszłość, znał każdy jego grzech, każde jego przewinienie. Widział też coś jeszcze, widział wiarę, widział determinację i widział pragnienie, aby powstać, aby zacząć żyć, aby naprawić stracone życie.
Spojrzał się jeszcze raz na Marucha. „To jest wiara” pomyślał „to jest to na co czekałem, nie mogli wejść drzwiami weszli więc dachem. Ach, jak ja to kocham. Niech się więc stanie według ich wiary.” 
Spojrzał się raz jeszcze na paralityka. W jego oku zakręciła się łza, w oku chorego również. 
„Synu, odpuszczone są grzechy twoje, wstań weź swoje łoże i chodź.”

Wielka radość panowała tego dnia w domu Marucha, w domu jego i jego brata, który tego dnia wrócił do domu o własnych siłach. (1) 

2.
Siedział jak miał to w zwyczaju na skraju miasteczka przy drzewie wyschniętej sykomory. Siadał w tym samym miejscu od lat, od kiedy stracił swój wzrok. Obok niego leżała nieodzowna miseczka na jałmużnę której pobożni ludzie nie odmawiali ślepcowi.
Bartymeusz siedząc w tym miejscu nasłuchiwał
 gwaru i często wyobrażał sobie co dzieje się wokół niego. Znał to miejsce jeszcze z dzieciństwa. Często jako mały chłopiec przychodził bawić się do gaju rosnącego na obrzeżach Jerycha. Dziś jedynie wspomnienia poddawały mu obrazy zapamiętane z dawnych lat które starał się dobierać do otaczających go dźwięków. W ten właśnie sposób często wyobrażał sobie sceny odrywające się na pobliskim targowisku. Oczami wyobraźni widział ludzi przesuwających się obok niego - pasterzy poganiających swe owce na pastwiska poza miastem, handlarzy niosących na targ swoje towary, dzieci bawiące się beztrosko. Od czasu do czasu brzdęk monet które oznajmiały mu iż właśnie został uhonorowany jałmużną sprawiał iż próbował wyobrazić sobie swojego dobroczyńcę, jak jest ubrany, czy jest gruby czy chudy, wysoki czy niski. Wszystko to stanowiło jego codzienne misterium odbywające się od rana do wieczora przy starej wyschniętej sykomorze.
Tego dnia jednak jego myśli zaprzątało coś innego, czasami bywały dni takie jak ten kiedy próbował wyobrazić sobie jak wyglądało by jego życie gdyby nie utracił swego wzroku. Nie musiał by wtedy żebrać aby mieć co włożyć do ust. Mógłby zajmować się tym co naprawdę lubił gdy był jeszcze dzieckiem – hodowlą owiec. Wkładał w to wtedy całe swoje serce, traktował powierzone mu owce niemal jak własną rodzinę. Teraz jednak gdy sam już miał swoje lata, a jego rodzice byli w podeszłym wieku, jedyne co mu pozostało to prosić o łaskę wyciągając przed siebie starą popękaną miseczkę na jałmużnę.
Gdy siedział tak i marzył do jego uszu nagle dobiegł gwar który podnosił się od strony miejskiego targowiska

„Pewnie znowu ktoś dorwał jakiegoś złodzieja” pomyślał „Albo Faryzeusze dopadli następną zbłąkaną duszyczkę, która wymaga ukarania” zaśmiał się pod nosem. Harmider stawał się jednak coraz większy i począł zbliżać się w jego kierunku.
Bartymeusz nagle znalazł się w zasięgu całego zamieszania. Ludzie zaczęli przechodząc potrącać go i któryś z przechodniów wytrącił mu z rąk jego miseczkę, której teraz nerwowo szukał wokół siebie.
Nagle z tłumu doszedł go znajomy głos Judy mieszkającego w sąsiedztwie. 
„Hej, Judo, Judo” nawoływał poddenerwowany Bartymeusz. 
Po chwili ktoś uchwycił go za rękę mówiąc „Jezus z Nazaretu jest tutaj. Ten czyniący cuda nauczyciel o którym ci wczoraj opowiadałem, śpieszę się bo zaraz się oddali.” Juda puścił jego rękę i . 
„Jezus z Nazaretu” powtórzył do siebie Bartymeusz „Tak słyszałem iż uzdrawia on chorych z niemocy. Cała okolica o niczym innym nie mówi już od paru dni.” 
Gdy tłum wciąż przepływał obok niego, nagle w jego sercu zaczęło się coś podnosić. Jego marzenia o normalnym życiu nagle zyskały nową nadzieję, i przekrzykując tłum zawołał: „Jezusie, Synu Dawida zmiłuj się nade mną!” Jego krzyk od razu przykuł uwagę ludzi stojących najbliżej niego. 
„Czego się wydzierasz” „Myślisz że jesteś tu sam?” „Za kogo ty się uważasz?”
Zaczęli go gromić i uciszać zgromadzeni wokół niego.
O nie, jeżeli kiedykolwiek miałem szansę aby znowu przejrzeć” pomyślał „to jest ona właśnie dziś” i ile sił w płucach zawołał na całe gardło „Synu Dawida, zmiłuj się nade mną!” 
● ● ●
Jezus bardziej usłyszał ten głos w swym sercu, choć jego autor wyraźnie przekrzykiwał nawet tak gwarny tłum jak ten. Tak to było to czego oczekiwał, to było to co kochał, w tym głosie brzmiała ta wyraźna nuta determinacji której poszukiwał rozglądając się w tłumie który szedł wokół niego. 
„Syn Człowieczy nie przyszedł, aby mu służono, lecz aby służyć” pomyślał Jezus, poczym przystanął i rzekł: „Zawołajcie go” 
Ci sami którzy jeszcze przed chwilą uciszali ślepca zaczęli zachęcać go „Ufaj, wstań, Mistrz cię woła!”
Bartymeusz wypruł z miejsca jak strzała, i przeciskając się przez tłum szedł w kierunku z którego usłyszał głos. 
Wtem ktoś chwycił go za ręce. To było dziwne uczucie, tak jak gdyby chwycił za dłoń swe przeznaczenie.
I ten głos niosący ze sobą wszystkie najpiękniejsze skojarzenia jakie tylko przychodziły mu na myśl: „Co chcesz abym dla ciebie zrobił?” 
Ślepiec drżącym z podniecenia głosem wyksztusił „Mistrzu chcę widzieć, spraw abym przejrzał!”
Jezus uśmiechnął się jak miał to w zwyczaju robić gdy jego serce wypełniała satysfakcja i rzekł: „Dobrze, idź więc, twoja wiara cię uzdrowiła!” 
Pierwszą rzeczą którą ujrzał Bartymeusz gdy otworzył swe oczy była twarz, twarz która wyraźnie kontrastowała z pełnymi niedowierzania, zaciekawienia lub obojętności twarzami w tłumie. Ta twarz była zupełnie inna, była pełna ciepła, zainteresowania i miłości. Wiedział już że zapamięta ją do końca swego życia, tak jak zapamięta słońce którego blask poraził go znów po tylu latach zupełnej ciemności. To było przyjemne porażenie, to było coś za co poświęciłby całe swoje życie. Lekko przymrużając oczy popatrzył jeszcze raz w niebo i ruszył w kierunku w którym widział jak jego Mistrz się oddala. (2)

3.
Jezus zawsze reagował tak samo, gdy widział człowieka w potrzebie, nie zwracał się do siebie – On zawsze był gotowy i chętny, aby uzdrowić, pomóc, pocieszyć, zbawić. On patrzył się w serce tego, który do niego przychodził – szukał tam zawsze tylko jednego – wiary, i zawsze też mówił tak samo: „Twoja wiara uzdrowiła cię.” 
„Niech ci się stanie jak pragniesz.”
„Niech ci się stanie tak jak uwierzyłeś.”
„Uwierz a zobaczysz...”
 

----------------
(1) Ew. Marka 2:1-12
(2) Ew. Marka 10:45-52

czwartek, 8 marca 2012

Odłożyłem Boga w czasie

Odłożyłem Boga w czasie. Myślę wciąż że zajmę się Bogiem później. Na razie sobie pofolguję, zaspokoję parę cielesnych pragnień, a Bogiem tak na full, tak na poważnie zajmę się później. Wciąż marzę że później wydarzy się rzecz która odmieni moje życie, później Bóg ześle mi przebudzenie i znów życie duchowe nabierze kierunku. Później, później, później. Świadomie - podświadomie odstawiłem Boga na później i dziwię się gdy to On nie znajduje dla mnie czasu teraz. Kiedyś zacznę się modlić, ba, kiedyś nawet zacznę pościć. Jeszcze nie teraz, ale kiedyś zacznę żyć w wierze, zacznę chodzić w Duchu, będę doświatczał obecności Bożej. Odkładając Boga w czasie faktycznie eliminuję go ze swojego życia. Boga nie ma w moim "dzisiaj". Nie ma go "teraz", nie ma go "tu". Tak na prawdę Bóg jest w moim "jutro", obecny "kiedyś tam gdzieś". Czy zatem Bóg jest w moim życiu w ogóle? Czy spotkam go w abstrakcyjnym "kiedyś" jeżeli nie poświęcam mu uwagi "teraz"?  
W Piśmie czytamy o Bogu "...
który JEST i który był, i który ma przyjść" (Obj. 1:8). Jezus  wszędzie przedstawiał się jako JAM JEST. On JEST... bramą dla owiec, dobrym pasterzem, chlebem życia, zmartwychwstaniem i życiem wiecznym, słowem życia, światłością świata itd. On JEST, był i będzie. Teraz, dla wszystkich, dla każdego. W Piśmie też czytamy że "wiara jest..." Hebr.11:1 (w angielskiej wersji KJV przetłumaczono to jako "now faith is..."). Bóg wzywa nas do życia w trybie rzeczywistym, w rzeczywistości tego który JEST. Przyszłość pozostaje w fazie planów i szkiców. Teraźniejszość żyje, funkcjonuje, pulsuje. Teraźniejszość najwidoczniej jest tym co interesuje Boga. Jak znowu czytamy "W czasie łaski wysłuchałem cię, A w dniu zbawienia pomogłem ci; Oto teraz czas łaski, Oto teraz dzień zbawienia." (2 Kor. 6:2). To jest werset czad. Teraz, teraz, teraz. Dzisiaj jest dzień, teraz jest czas, to jest ta chwila.